Zamierzaliśmy dłużej pospać, jednak przeszkodziła nam w tym albo żyła wodna płynąca pod nami, albo niekorzystne fluidy dookoła, może chrapy z każdej strony albo to może tkwi w nas? Pierwsi piechurzy już chyba o 4 zaczęli się tłuc, o 5 masowo już komórki wygrywały przeróżne melodie świata spełniając funkcję budzika, a minutę później na każdej części ścian i sufitów hasały kuliste światełka...z latarek. Więc równo z tłumem toaleta, śniadanie (obfite jak to śniadanie w Polsce, zwłaszcza przed pewnego rodzaju wysiłkiem), przywiązanie mokrych ubrań do plecaka (może wyschną na deszczu pod peleryną) i wymarsz w lekko egipskich ciemnościach, które niewiele zmieniły potem barwę, gdyż niebo dość długo pozostawało za ciemnymi chmurami, czasem nawet nas mocząc.
Wystartowało nas tak wielu, ponad sto osób (tyle bowiem schronisko za 6 E łóżek liczy) a przed kolejnym jesteśmy tylko my, a za nami para z Belgii i wyśmienity pan Bask. No tak, dopiero godzina 12, a otwierają o 15, więc podejmujemy się kolejnych 12 km do następnego, żegnając towarzyszy drogi (których już nie było dane nam spotkać).
Warto było, gdyż wreszcie zobaczyliśmy przebłyski słońca, niestety bardzo zimny wiatr nadal nie pozwalał na nocleg pod chmurką a schronisko okazało się być FULL. Na szczęście Pan okazał się być łaskawy i wyczarował dla nas materace w pokoju z niemieckimi pielgrzymami.
Szałer i pranie odbyło się w zimnej wodzie (po fakcie w drugiej części schroniska znalazły się super nowe prysznice z ciepłą wodą, co tam! lubimy się hartować), coś ciepłego w kuchni gdzie poznajemy pierwszych Polaków, Elę i Andrzeja z Białegostoku, którzy wyruszyli dwa dni wcześniej. Miło też spędzamy czas z Żanem Francuzem (ile on może mieć lat, 20? 40? 60?), który pamięta nas z poprzedniego schroniska i też idzie szybciej niż reszta....