Udało się, spaliśmy chyba 12 godzin. Ambitne plany wymarszu o 6, by zdążyć na zamkniecie imprezy w Pamplunie uległy zmianie na skutek naszego lenistwa. Śniadanie zmiksowaliśmy sobie z produktów po innych pielgrzymach, znajdujących się na półce pod tytułem: BIERZ CZEGO POTRZEBUJESZ, ZOSTAW CO CI ZBĘDNE (taki sens to miało). Zbędny dla kogoś więc okazał się makaron, do którego trochę polskiego musli, kakao i fiku miku a już w naszych brzuchach!
W Pamplunie byliśmy może 15 minut po ostatniej gonitwie byków i chyba bardzo dobrze, nie wyobrażam sobie bowiem tego „widowiska”. A na imprezę i tak się załapaliśmy! Całe miasto było jedną wielką imprezą. Szybko znalazł się Asir, który odkrył że jesteśmy jako nieliczni trzeźwi i niebawem już piliśmy piwo. Rzeczywiście raźniej się później maszerowało:)
Znów się rozpędziliśmy omijając ładne miasteczko Puenta la Reina (polecam zatrzymać się na nocleg). Korzystając z łazienki w schronisku (bez problemu można się wkręcić pod prysznic za darmo), piorąc siebie i ubrania, spotkaliśmy Żana (póki co naszego najmilszego współpielgrzyma), który obdarował mnie plastrami innymi niż wszystkie, bo niestety pojawiły się pierwsze odciski;/
Jakieś pięć km dalej, za cmentarzem ułożyliśmy się na miedzy krzakami spać...